poniedziałek, 27 września 2010

Maraton Warszawski

Kobiety z elity wystartowały 19,5 minuty wcześniej niż panowie,
aby mieć szansę na wygranie samochodu Volvo.
Szansy tej nie zmarnowała Tetyana Holovchenko, która jako pierwsza przekroczyła linię mety z czasem 2:31:37. Wśród pań drugie miejsce zajęła Olga Kalendarova-Ochal, trzecie: Pamela Jemeli Kipchogie, a czwarte - Małgorzata Sobańska.

Wśród panów pierwszy był Bane Tola z czasem 2:13:10. Aż 8 pierwszych miejsc zajęli obywatele Etiopii, Kenii i Erytrei i dopiero 9. miejsce zajął Polak: Tomasz Blados z czasem 2:35:15.

Gratulacje dla zwycięzców!

Pogoda była idealna na maraton - ani za ciepło ani za zimno.
Gdzieś w połowie drogi (mojej) odrobinę padało, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało.

Jak pisałam wcześniej, dość długo wahałam się, czy w ogóle startować w MW, bo o ile w ubiegłym roku sporo biegałam i miałam na koncie ładnych kilka wybiegań po 20-30 km, tak w tym roku czułam się bardzo słabo przygotowana.

Jak zwykle miałam sto innych spraw...
w sobotę wieczorem wróciłam do domu około 22
i dopiero wtedy zaczęłam się zastanawiać nad biegiem:
- co na siebie założę? co będę jeść? czy mam w domu coś na śniadanie? o której w ogóle jest start?...
jak zwykle przed zawodami nie zdążyłam się ani wyspać ani wypocząć, w dodatku nieco bolało mnie gardło.
Ale słabe samopoczucie przed zawodami to już w moim przypadku standard :) więc się zbytnio tym nie przejęłam. Wyszłam bardziej z takiego założenia, że jeśli kiedyś chciałabym wystartować w całym Ironmanie to muszę wiedzieć, że jestem w stanie przebiec maraton w każdych warunkach.

Rano spotkaliśmy Izę i Wojtka (z którym kilka razy biegaliśmy na Kabatach) i we trójkę poszliśmy na start.
Pierwsze 5 km biegliśmy razem, potem Wojtek pobiegł szybciej i ukonczył bieg w pięknym czasie (a to był jego debiut) 3:43 - gratulacje Wojtek!

my z Izką miałyśmy postanowienie biec równo 6min/km.
pierwsza dycha zleciała szybciutko, 59,5 minuty
miałam ze sobą żel firmy Maxim (pierwszy raz miałam ten żel)
i muszę powiedzieć, że był super, bo nie za gęsty
i w smaku też w miarę neutralny.
Punkty z wodą były co 2,5 km, a co 5 km dodatkowo były punkty z poweradem i bananami. Piłam od początku do samego końca na każdym punkcie po troszeczku wody wciągając wcześniej odrobinę żelu. Dwa razy zjadłam też kawałeczek banana. Na tym biegu zadbałam o jedzenie i picie, bo na wielu innych zawodach (w tym na Borównie) za mało jadłam i potem miałam mało sił. Poza tym ponieważ byłam dość słabo przygotowana to wiedziałam, że muszę się ratować innymi sposobami :)

Muszę się nieco poskarżyć na organizację - na dwóch punktach
nie było już bananów. Leżały tylko góry skórek.
Uważam, że powinno się zadbać w szczególności o tych, którzy biegną wolniej, bo to oni męczą się dłużej.
Jeszcze co do organizacji - zdziwiło mnie,
że na "Chopin City Marathon" nie było akcentów chopinowskich
- jedynie ktoś grał na fortepianie przy pl. Piłsudskiego.
myślałam, że będziemy startować i finiszować przy muzyce Chopina,
albo w inny sposób Chopin się tu pojawi, ale nic takiego nie było.
Duży plus dla organizatorów przyznaję jednak za bardzo wyraźne oznaczenie kilometrów, co było sporym ułatwieniem.

Druga dycha dla mnie była całkiem spokojna - dobiegłyśmy równo po 2 godzinach - ale widziałam, że Iza słabo wygląda i ciężko oddycha.
na 25 kilometrze przy "wodopojach" (tak to sobie w myślach nazywałam)
Izka mi machnęła, a ja gest ten zrozumiałam, że opadła z sił i będzie biec wolniej. Pobiegłam więc dalej.
Dopiero potem dowiedziałam się, że naprawdę źle się poczuła.
Zeszła z trasy i nawet dostała kroplówkę!

Szczerze przyznam, że trochę siadła mi motywacja
od kiedy Iza się odłączyła, biegłam sama i nie mogłam
znaleźć sobie nikogo żeby się "podłączyć".
do 30 kilometra dobiegłam już z 4 minutową stratą: 3h 4 min
zaczęłam trochę iść
mobilizowała mnie jednak myśl, że na 35. kilometrze
miał czekać na mnie pan JK i przebiec ze mną ostatni odcinek.
jakoś się doczłapałam do tego 35 kilometra
i chyba odcinek 30-35 to był mój największy kryzys.

Ostatni odcinek biegniemy z JK, jestem już zmęczona,
bolą mnie nogi i plecy,
ale sił dodaje mi myśl, że to już tylko 7 kilometrów,
no i pan JK dodaje otuchy! Trochę przyspieszam,
ale nie daję rady biec na podbiegu przy Cytadeli i idę.
Wiem, że nie mam już szans przebiec w 4:12, ani 4:15,
ale chcę chociaż złamać 4:20.
(w zeszłym roku przebiegłam w 4:22).
potem znowu biegnę, wyprzedzam masę osób,
które już nie są w stanie biec tego ostatniego odcinka.
Pan JK powtarza, żebym nie myślała o zmęczeniu tylko o mecie.
Tak właśnie robię i ostatni kilometr przyspieszam.
Wbiegam na metę.
Na moim zegarku 4:20:00:00!!
Czy udało mi się złamać 4:20?
Na szczęście okazało się, że elektroniczny pomiar czasu pokazał 4:19:58.
To niby tylko cyfra, ale i tak miło.
Wśród kobiet byłam 118., a w mojej kategorii wiekowej: 27.

Cieszę się, że chociaż mniej trenowałam, to udało mi się pobiec ciut lepiej niż rok temu.
Myślę, że pomogła mi tu dobra znajomość swoich możliwości
i świadomość na co mnie stać i jaki czas mogę zrobić.
Przyznaję jednak, że teraz zmęczyłam się bardziej niż rok temu,
o wiele gorzej czułam się na mecie i okrutnie bolały mnie nogi.
W tym roku dałam z siebie prawie wszystko.
I bardzo mi w tym pomógł pan JK!

Jestem zadowolona z biegu.
Szkoda tylko, że nie przybiegłyśmy razem z Izą.

Po biegu w domu chwilę się przespałam, a potem zjadłam sporą porcję makaronu z piwem.
Wieczorem jeszcze zaliczyliśmy imprezę, więc nie jest źle! :)

5 komentarzy:

  1. Widzisz, mówiłam, że spokojnie dasz radę! Fajny opis, poczułam się, jakbym tam była...

    OdpowiedzUsuń
  2. wielkie brawa i gratki :)fajny opis :)

    OdpowiedzUsuń
  3. czy podczas biegu można zrobić sobie przerwę i po zregenerowaniu sił wrócić do biegu? jaki był najlepszy czas??

    OdpowiedzUsuń