niedziela, 27 lutego 2011

Półmaraton Wiązowski

Muszę się do tego przyznać...
Przez cały tydzień nie ruszałam się!
W poniedziałek jeszcze byłam w Tatrach i wróciłam w nocy z poniedziałku na wtorek.
Więc we wtorek jeszcze byłam dość nieprzytomna.
A potem miałam mnóstwo roboty, głównie fizycznej (dla niewtajemniczonych, którzy nie przesiadują na facebooku, wtajemniczam: otwieram swoją knajpę, którą najpierw trzeba odremontować).
No i ostatecznie nic nie zrobiłam.

Ale przynajmniej w niedzielę pojechałam na XXXI Półmaraton Wiązowski.
Szkoda, że pan JK akurat się rozchorował, bo myślałam, że pobiegniemy razem.

Dobrze, że było cieplej niż w poprzednie dni. Nie było dużego mrozu. Ale za to trochę wiało. W szczególności w pierwszej połowie biegu.
Trasę znałam, bo startowałam tu już w ubiegłym roku.
A droga jest prosta: biegnie się drogą w jedną stronę, a potem powrót.

Nie miałam szczególnego ciśnienia na czas. Chciałam po prostu się przebiec.
Ale może to i dobrze, bo często, gdy wyznaczam sobie konkretny czas to się jakoś spinam i wychodzi gorzej.

Pierwsze kilometry biegłam zupełnie spokojnie. Dostosowywałam tempo do tego jak się czuję i do terenu (było trochę podbiegów i zbiegów). Nikogo się nie trzymałam, niektórzy mnie mijali, innych ja wyprzedzałam. Po prostu biegłam swoim tempem.
Po drodze na każdym punkcie regeneracyjnym brałam kubeczek ciepłej herbaty (to było super w ten zimny dzień!). Nie miałam ze sobą żadnych żeli, ale chyba na połówce nie potrzebuję.

Po pierwszej połowie (57:20) stwierdziłam, że czuję się nieźle i przyspieszyłam. Na jakimś 14. kilometrze jeszcze bardziej przyspieszyłam (druga połówka: 54:40). Ale chyba nie biegłam na 100% możliwości. Biegłam na luzie.
I potem trochę tego żałowałam. Bo nie sprawdziłam, jaką miałam życiówkę. Wydawało mi się, że było to 1:49 i widziałam, że tyle raczej nie pobiegnę, więc tym bardziej się nie spinałam. Ale coś mi się pomyliło. Bo moja życiówka (na Półmaratonie Kurpiowskim 2010) była 1:52:45. Zorientowałam się dopiero po powrocie do domu.

A teraz na luzie przebiegłam 1:51:56. A więc życiówka! Chyba więc jestem w formie. Bo pamiętam, że na Półmaratonie Kurpiowskim biegłam na maksa, w dodatku mocno "zającował" mi wtedy pan JK. A teraz biegłam sama. I prawie minuta szybciej.
Fajnie.


















I jeszcze jedna fajna historia.
Po biegu wracałam do Warszawy "na stopa". Złapanie samochodu nie było wielkim problemem, bo większość biegaczy jechała do stolicy. Wsiadłam do "pierwszego lepszego" auta. Dwóch facetów jechało na Ursynów, więc dla mnie idealnie, wysiądę po drodze. Gadamy o wynikach. Panowie wykręcili, jak na moje możliwości, niesamowite wyniki, coś w okolicach 1:20. Kierowca odwraca się do mnie, a ja myślę: "skądś kojarzę tę twarz". No więc pytam, czy był w Borównie, a może na jakichś innych zawodach. Ale nie był. Rozmawiamy dalej o bieganiu. Dojeżdżamy. I dopiero wtedy kierowca się zdradził, że prowadzi "taki tam blog o bieganiu, wojtekstaszewskibiega.blox.pl". O kurcze, nie poznałam, bardzo mi miło!

4 komentarze:

  1. Gratuluję życiówki, zwłaszcza zupełnie niewymuszonej i na luzie. Piękny początek sezonu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulejszyn :) BRawoooooooooooo ! Fajna przygoda na koniec ;) A i ciekawy medal :)Pozdrowionka

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale zabawny medal! No i 'przygoda' też śmieszna:)

    Gratuluję - zapowiada Ci się dobry sezon. Widać trening tynkarsko-parkieciarski przynosi niezłe efekty :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Super, życiówka na luzie w półmaratonie - marzenie! Gratulacje! Jak widac na świeżaka (po tygodniu nicnierobienia) nie jest źle wystartować :)

    OdpowiedzUsuń