przed południem poszłam na rower,
dość spokojnie, bo jeszcze czułam się trochę chora,
przejechałam ok. 35 km w 75 minut.
aha, a propos choroby, widziałam się z Izą,
którą wciąż boli kolano,
w środę ma iść do lekarza.
jak stwierdziła - pewnie zabronią jej biegania,
więc "najlepiej umówmy się na wtorek, żeby pobiegać"
no tak - wtedy jeszcze nie będzie zakazu...
z kolei bardzo mądry mąż Izy stwierdził,
że rozchorowałam się najprawdopodobniej
od klimatyzacji w samochodzie,
teoria ta bardzo mi się spodobała
i poczułam się jakby lepiej,
wieczorem, po raz pierwszy od dawna,
poszłam popływać na otwartej wodzie -
czyli w Jeziorku Czerniakowskim.
mam od dawna pewne opory, bo mieszkam w okolicy,
i wokół jeziorka zawsze krążyły różnorakie historie
- jedne pewnie prawdziwe inne raczej nie:
o wirach i prądach wodnych,
o tych różnych topielcach,
o załamaniu się pod kimś lodu,
o tym, jak ktoś się natknął na zeszłorocznego trupa...
założyłam okularki i weszłam do zielonkawej wody,
przezroczystości prawie nie ma,
widzę tylko częściowo swoje ręce.
nie wiedzieć czemu, do głowy
przyszły mi rozmaite obrazy z horrorów.
przypomniałam też sobie, że zawsze,
kiedy pływałam w jeziorze - pływałam żabką.
okazało się, że płynięcie w takich mętnościach
kraulem wcale nie jest łatwe,
bo nie widać paska na dnie basenu,
nie widać odgrodzenia pomiędzy torami,
najgorsza jest nawigacja.
ale to nie jedyny problem.
na basenie nauczyłam się wychylać w nieznacznym
stopniu głowę, w taki sposób, żeby wystawały
tylko usta, albo nawet ich część,
a w jeziorze woda faluje.
no więc trzeba się wychylać żeby się nie zachłysnąć,
a zachłysnąć się boję, no bo te straszne historie...
płynę tam i z powrotem i wracam,
tym bardziej, że czekają na mnie znajomi
i wszystkim spieszno na mecz :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz