NAJPIERW CHRONOLOGICZNIE:
Kiedyś tam usłyszałam o Biegu Rzeźnika
I pomyślałam, że to coś dla mnie
To jest bieg o długości 76 km przez Bieszczady.
Biegnie się parami, więc oczywiście od razu pomyślałam o Izce,
Która zgodziła się być „moją parą”.
Podobnie jak w zeszłym roku – przebiegłyśmy się kilka razy
W puszczy Kampinoskiej – trochę dłuższe dystanse,
Trochę ćwiczyłyśmy też podbiegi.
Przed samym „Rzeźnikiem” ustaliłyśmy strategię:
Kiedy gdzie musimy dobiec, co bierzemy do jedzenia itd.
No więc jedziemy 3 czerwca do Cisnej.
Większość uczestników biegu, i my też, nocuje w szkole,
Wieczorem jest zebranie. Dowiadujemy się o szczegółach.
76 kilometrowa trasa jest podzielona na 5 odcinków:
Komańcza-Cisna-Smerek-Berehy-Ustrzyki G.
W każdym z tych punktów jest punkt z wodą,
A w Cisnej i Smereku można zostawić własne rzeczy.
Na każdym punkcie mierzony jest też czas
i trzeba zmieścić się w ustalonym limicie.
4 czerwca. Wstajemy w nocy o 1:30.
O tej godzinie nie chce się jeść.
Ale jemy kilka łyżek owsianki zalanej wodą z bananem.
O 2 w nocy wsiadamy do autokarów, które wiozą nas na start w Komańczy.
Startuje 167 dwu-osobowych drużyn.
Większość osób wygląda bardzo „profesjonalnie”,
Ma super ciuchy i czujemy się przy nich z Izką jak zupełne amatorki.
No, z resztą, co tu kryć, jesteśmy przecież amatorkami.
Aha. Mam zupełnie profesjonalny Camelbag,
który dostałam dzień przed wyjazdem od pana JK (na urodziny),
Jak się okazuje, wiele zespołów startowało już w Rzeźniku w ubiegłych latach.
3:30. Start! Biegniemy najpierw drogą szutrową,
która z czasem zamienia się w zabłoconą ścieżkę.
Powoli robi się jasno. A my brniemy w błocie.
Wiemy, że pierwszy etap jest wymagający czasowo.
Organizatorzy chcą chyba w ten sposób „odsiać” na samym początku słabsze ekipy.
Tak więc biegniemy nawet pod górę.
Pomimo godziny nie czuję się śpiąca.
Buzuje adrenalina. Nadszedł dzień, o którym wiele myślałam.
Trochę pobolewa mnie brzuch, ale staram się skupić na biegu.
Docieramy do strumienia przecinającego szlak.
Patrzę, że przy drzewie zwalonym przez strumień
ustawiła się długa kolejka biegaczy.
Kiwam do Izki, żeby przejść wodę w butach.
Lodowata woda sięga kostek. Nasz ruch okazał się trafiony,
Bo wyprzedziłyśmy w ten sposób sporo osób,
a i tak po chwili szlak przeciął kolejny strumień.
Tym razem po kolana. A żadnego drzewa czy kamieni w pobliżu nie było.
Dalej brniemy w błocie, momentami po kolana.
Spieszymy się.
Czas płynie szybko. Najpóźniej o 6:00 musimy dobiec do Żebraka.
Nasz limit czasu powoli dobiega końca, a przepaku nie widać.
Szybciej, szybciej. Cholera! Minęła 6:00. Wydłużam kroki.
Dobiegamy 6:06. Martwię się, że zdejmą nas z trasy. Ale nie.
Okazało się, że ze względu na warunki trochę przedłużyli limit.
Uff, udało się. Uzupełniamy wodę. Jem 4 suszone morele.
Nie odpoczywamy. Biegniemy dalej!
Teraz musimy dotrzeć do Cisnej.
Teraz limit czasowy już nie jest tak napięty.
Stromo pod górę – idziemy. W dół lub płasko – biegniemy.
Jest super. Czuję się świetnie. Mam dużo siły.
Iza zaczyna narzekać na kolano. Zostaje w tyle.
Zaczyna wyglądać to kiepsko.
Najbardziej zwalniamy podczas zbiegów,
Czyli wtedy kiedy powinnyśmy nadrabiać czas.
Tempo nam spada. Kurde. A było już tak dobrze.
Przed 9:00 docieramy do Cisnej. Mamy ponad pół godziny zapasu.
W Cisnej Iza prosi organizatorów o bandaż elastyczny i maść na kolano.
Mam nadzieję, że będzie lepiej.
Jestem ubłocona do wysokości ud (raz się przewróciłam).
Zmieniam buty i skarpetki. Jest super mieć coś suchego na nogach!
Jem pół pomidora, pół batonika Corny, piję herbatę.
Stwierdzam, że dostałam okres (co za pech!).
Na szczęście czuję się zupełnie dobrze.
Tak jak na Żebraku – nie marnujemy czasu na odpoczynek i dajemy czadu dalej.
Uciecha z suchych butów nie trwała długo –
po chwili jest kolejny strumień, błoto i znów wszystko mokre.
No trudno. Tak na prawdę to to błoto jakoś bardzo mi nie przeszkadza.
Na trasie widziałam pana, który dwa razy zmieniał skarpetki
I ciągle mruczał pod nosem: „cholerne błoto”.
Ja się cieszyłam, że jest pochmurnie, a nie upał (którego nie znoszę).
dobiegamy do przepaku w Cisnej
Przed nami najdłuższy (19km) odcinek – do wsi Smerek.
Na tym trzecim etapie ewidentnie nasza „rzeźnicka” ekipa się rozciąga
I momentami idziemy/biegniemy same.
Widzę, że Izce coraz gorzej idzie. Ewidentnie boli ją kolano,
Najbardziej przy zejściach. Kolejne ekipy nas wyprzedzają.
Robimy się coraz bardziej pochmurnie, zaczyna padać deszcz, robi się chłodniej.
Wychodzimy na połoninę (w okolicach szczytu Okrąglik) i mocniej wieje.
Zakładamy kurtki. Zimno mi jednak nie przeszkadza. Raczej pobudza.
Robię się głodna. W marszu jem pozostałe pół batonika Corny.
Po dość długich wejściach schodzimy stromo w dół.
Iza się męczy. Mam złe przeczucia.
Nasze tempo spada. Wychodzimy na szutrową drogę.
Do Smerka mamy jeszcze jakieś 7-8 km. Drogą mogłybyśmy łatwo pobiec,
Narobić czas. Ale Iza już nie może biec. Mówi, że nie da rady.
Że w Smerku kończymy. Mam nadzieje, że z tym kolanem to nic poważnego...
Na początku wydaje mi się, że jeszcze wszystko jest możliwe.
Odprowadzę Izę do przepaku, a sama dołączę do innej drużyny.
Jestem nabuzowana adrenaliną. Muszę skończyć. Chcę biec dalej.
Czuję się dobrze. Nie jestem zmęczona.
Dzwonię do organizatorów. Mówię, że jest kontuzja, ale że chcę kontynuować.
Organizator mówi, że się nie da.
Że zespół zaczyna razem i kończy razem.
Dziwi mnie to, bo czytałam, że w poprzednich latach było inaczej.
Idziemy drogą. Robi się późno.
Jakieś 1,5 km przed przepakiem podjeżdża samochód,
Kierowca mówi, że organizatorzy mu powiedzieli,
Że dziewczyna ma problem z kolanem i żeby po nią przyjechać.
Wsiadamy. Dojeżdżamy do przepaku.
Jest już po czasie. Ekipy, które miały iść dalej już poszły,
albo właśnie się zbierają.
Schodzi ze mnie całe powietrze. Już wiem, że to nie ma sensu.
Że już jest po czasie, że już mi nie uznają biegu, nawet jak sama pobiegnę.
Pada deszcz. Jestem cała w błocie. Poryczałam się.
Kurde. Miałam to skończyć. Zostało nam 26 km.
Mam tyle sił, że bym to skończyła, wiem to.
Przychodzi pan JK. Pociesza. Jasna cholera, co za pech!
Wiem, że to przecież nie wina Izy, jej też przykro.
Ale jestem zła jak nie wiem co.
Do końca dnia nie mam ochoty z nikim gadać.
Nie idę nawet na zakończenie biegu i odczytanie listy zwycięzców.
Zdołowałam się jeszcze bardziej, gdy dowiedziałam się,
Że to była ostatni TAKI Rzeźnik. Park nie wyraził zgody na kolejne biegi.
Pewnie Rzeźnik będzie organizowany w przyszłych latach,
Ale na innej trasie. A to już będzie zupełnie co innego.
Poza tym okazało się, że organizatorzy pozwolili niektórym uczestnikom,
Przyłączyć się do innych drużyn...
Następnego dnia (5 czerwca) pogoda jest piękna.
Mimo to wracamy do Warszawy.
Na Bieszczady się obraziłam! O!
A TERAZ PRZEKROJOWO:
Ciuchy i „sprzęt”Na sobie miałam spodenki 3/4 , koszulkę z długim rękawem,
a na to koszulkę z krótkim rękawkiem.
W plecaku – kurtka goretexowa (przydała się!).
Jak na takie warunki ciuchy były wystarczające.
Buty: na pierwszych dwóch etapach miałam
Buty Zamberlan, w których zwykle chodzę po górach,
Nie do końca się sprawdziły głównie dlatego, że są dość ciężkie,
I w dodatku bardzo łatwo oblepiały się błotem.
Na trzecim etapie miałam buty biegowe New Balance,
Które sprawdziły się świetnie – były lekkie,
a błoto szybko z nich wypływało.
W Smerku miałam zamiar zmienić je na buty Nike’a,
Ale nie wiem, czy nie ślizgałby się zbytnio na błocie.
Ogólnie myślę, że warto zmieniać buty podczas tak długiego biegu,
Bo stopa układa się trochę inaczej.
Camelbag (pierwszy raz używałam czegoś takiego)
Świetnie się sprawdził, mogłam sobie popijać kiedy chciałam,
Podejrzewam, że po przebiegnięciu 60-70 km, męczące jest
Nawet wyciąganie bidonu z plecaka!
Niektórzy biegacze mieli kijki. Ja się nad tym sporo zastanawiałam,
Ale w końcu nie wzięłam, i myślę, że to był dobry ruch,
Bo jednak kije są fajne, kiedy się chodzi,
ale w czasie biegu to chyba spowalnia.
Jedyne co bym zmieniła w swoim wyposażeniu
to wzięłabym coś na głowę (np. czapkę z daszkiem).
Jedzenie i picie
Dzień po Rzeźniku usłyszałam, że jeden mocny gość
Nie ukończył biegu, bo nic nie zjadł i w końcu zasłabł.
Na początku też nie miałam ochoty nic jeść,
Dopiero potem zgłodniałam. Myślę, że dobre są rzeczy naturalne
- trochę izotoniku jest ok., ale zwykła woda albo sok są potem lepsze.
Batoniki na dłuższą metę też są paskudne – miałyśmy z Izką
Przygotowane: pomidory, banany, dania ryż z warzywami w słoiku
(takie dla dzieci), a nawet rosół w termosie.
Kondycja i przygotowanie
Nie wiem, czy byłyśmy dobrze przygotowane,
Myślę, że mnie dało sporo to, że dość dużo chodziłam po górach.
Technika zbiegania po stromym zboczu,
czy przyzwyczajenie organizmu do szybkiego podchodzenie
na pewno dużo daje.
Po biegu bolały mnie głównie mięśnie tyłka,
A więc takie, których się zbytnio nie ćwiczy przy biegu po płaskim
Tak więc przydałoby się zdecydowanie więcej podbiegów.
Wyniki
Potem dowiedziałam się, że dobiegło 99 drużyn, że pierwsza ekipa dobiegła po około 9 godzinach,
I że został obity rekord kobiet (niecałe 10 godzin). Nie znam jeszcze jednak bliższych szczegółów.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Co za niesamowita impreza, super relacja! Rozumiem Twoje rozgoryczenie, ale ważne, że nic się Wam nie stało i ta decyzja nie została wymuszona przez bardziej dramatyczne okoliczności. Podziwiam Cię, mnie na razie na takie wyprawy jakoś nie ciągnie...
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńReality bites sometimes! Współczuję :O(
OdpowiedzUsuńSuper relacja, też bym tam chciała być !!!
dzięki, dopiero z perspektywy kilku dni zaczynam się cieszyc z tego biegu. No cóż, porażki też uczą :)
OdpowiedzUsuń